niedziela, 9 listopada 2014

Bieganie to najtańszy ze sportów. No i nudny.

Bieganie chyba nigdy nie było tak trendy jak dzisiaj, biegają już prawie wszyscy z wyjątkiem tych, którzy nie biegają. A jak coś jest na topie to jest tego też pełno w internetach, no a w internetach wiadomo, nie można na temat nie mieć zdania, czyli trzeba je mieć nawet jak się go nie ma.
Fanboje (i fangerlki ?) biegania mówią, że bieganie jest super np. dlatego, że to najtańszy sport na świecie - Kenijscy maratończycy trenują boso, na pastwiskach. Nawet w wielkim mieście nie potrzebujesz wiele, żeby zacząć biegać. Zakładasz buty (albo nie), wychodzisz z domu i biegniesz. Biego-hejterzy odpowiadają, że bieganie jest głupie, prowadzi do strasznych i podstępnych urazów, które dadzą o sobie znać dopiero na starość jak już będzie za późno żeby się wypisać. No, a przede wszystkim bieganie jest nudne. Są jeszcze bardziej skomplikowane postawy - hejterzy wśród fanbojów - tzn. "ja biegałem zanim to było cool i choć bieganie to całe moje życie, to jednak jak patrzę na tych wszystkich amatorów co uwierzyli, że biegać każdy może, że dopóki walczysz jesteś zwycięzcą i w takie tam, to do doopy z takim życiem."
Żeby nie było tak nudno,
czasem biegam po tych schodach.

Do tej ostatniej postawy nie zamierzam się ustosunkowywać. Do dwóch poprzednich też w sumie nie - powiem tylko tyle, że w opinii o taniości i o nudzie jest tyle samo prawdy.
W zeszłym miesiącu przeczytałem fajny artykuł o tym ile kosztuje bieganie w wersji budżetowej, a ile na wypasie. Ja nie plasuje się na żadnym z tych ekstremów, ale z radością stwierdziłem, że jednak bliżej mi do tego pierwszego segmentu. Wprawdzie cena butów, w których biegam przekracza całkowity koszt wyposażenia biegacza budżetowego, ale tak samo jest w wersji wypasionej przedstawionej w artykule, a poza tym jednym szczegółem cena mojego sprzętu nie zbliża się nawet do tej górnej półki. Tak naprawdę najdroższym elementem mojego biegowego ekwipunku jest smartfon, którego używałbym nawet gdybym nie biegał, więc się nie liczy.
Tutaj muszę wyjaśnić dlaczego posiadanie skromnego ekwipunku biegowego mnie cieszy. Wcale nie dlatego, że uważam że biegowa hipsterka to obciach, ani dlatego że w swoim mniemaniu mam wszystko co potrzeba i nie ma już gadżetu czy sportowego ciucha, który by się przydał. Powód jest zgoła odmienny - dzięki temu, że nie mam tych wszystkich gadżetów, wciąż mogę kiedyś w przyszłości je sobie kupić i zafundować sobie w ten sposób frajdę oraz +10 do motywacji.
Kiedy widzę na szlaku takiego zawodnika z lekką nadwagą (znam temat dobrze bo sam dopiero co pozbyłem się swojego bagażu, z ślady po nim wciąż tu i ówdzie nie chcą zniknąć) w nowiutkich butach, z wypasionym zegarkiem za 500€, skarpetach kompresyjnych, czapeczce i słuchawkach Bose czy Sennheiser podłączonych do Iphona radośnie świecącego z opaski na ramieniu, to coś mi mówi że ta przygoda nie potrwa zbyt długo - a tym co się przyczyni do jej rychłego końca będzie niska stopa zwrotu z inwestycji. Wydając taką kupę pieniędzy oczekiwałbym adekwatnych rezultatów i to właściwie natychmiast. Oczywiście dopuszczam myśl, że nie każdy jest taki jak ja i może u innych to działa inaczej, ale ja jestem zwolennikiem dozowania przyjemności, tak żeby trwała dłużej.
Kiedy zdecydowałem, że wezmę się za bieganie, zacząłem od "riserczu" i znalezienia w internetach programu treningowego dla początkujących (ale o tym już pisałem). Jednak bezpośrednio następną czynnością były rzeczywiście zakupy. Zacząłem jak przystało a kogoś kto nie ma pojęcia o bieganiu od zakupu spodni dresowych, nawet przez jakiś czas w nich biegałem. Wystarczyło kilka tygodni, żeby moje kolana zaczęły robić mi niedwuznaczne aluzje na temat tego, że być może bieganie to jednak nie jest sport dla mnie. Szkoda mi było odpuścić bo te pierwsze tygodnia dają dość szybkie i łatwo zauważalne postępy i wtedy do mnie dotarło, że być może nie jest przesadą to co mówią o znaczeniu dobrze dobranego obuwia biegowego. Zainwestowałem - i problem z kolanami jak ręką odjął, no i motywacja znów w górę, bo wiecie jak to jest kiedy ma się nowe coś. To jest w zasadzie podobnie jak z każdym innym hobby - przygodę z fotografią zaczynasz od kupienia lustrzanki z kitowym zoomem, w miarę jak zaczynasz kumać zasady dobrej ekspozycji zdjęcia zaczynają wychodzić coraz fajniejsze, ale zależnie od tego jaki rodzaj fotografii kręci Cię najbardziej napotykasz granicę, którą starasz się przesunąć nowym gadżetem - jaśniejszym szkłem, fleszem, interwałomierzem... whatever. Jeżeli jednak, któregoś dnia ot tak postanowisz zostać profesjonalnym fotografem, sprzedasz samochód, zastawisz dom, kupisz top model aparatu, komplet obiektywów od fish-eye do tele-zoom'u to może w końcu uda Ci się to wszystko ogarnąć, ale raczej będzie to droga przez frustracje i rozczarowania bo drogi aparat robi dobre zdjęcia równie dobrze jak startówki Adidasa biegają maraton w dwie i pół godziny. 
Forret de Soignes
Na 30-to kilometrowym wybieganiu można się zapuścić naprawdę daleko.
Przed moim tegorocznym debiutem w półmaratonie realizowałem program treningowy przygotowujący do maratonu (ale nie miałem jeszcze odwagi spróbować się na pełnym dystansie). W takim programie dla początkujących kluczową różnicą między jednym tygodniem, a kolejnym jest przebiegnięty dystans. Nuda? Pewnie tak gdyby lecieć tym samym schematem przed każdym biegiem, wciąż i wciąż, jednak każdy dystans przebiegnięty po raz pierwszy daje biegaczowi wiarę w jego supermoce i rozbudza apetyt. Zanim przebiegłem swoje pierwsze 5km wiedziałem na pewno, że to jest Święty Graal biegacza amatora i że nigdy nie będę chciał więcej. Kiedy tylko wreszcie udało mi się pokonać ten dystans w jakieś 40 minut, wiedziałem od razu, że i dystans i czas jest do poprawienia. Kiedy moje wybiegania zaczęły prekraczać 30km, wiedziałem już od mądrzejszych od siebie, że dłuższe dystanse trzeba sobie zostawić na zorganizowane imprezy bo są wysiłkiem, który osłabia, a nie wzmacnia organizm. 
6-cio kilometrowa promenada, pozostawiona po likwidacji kolejki jest
prawie prosta, dzięki czemu pomiar przebiegniętego dystansu przy
pomocy GPS'a obciążony jest mniejszym błędem.
Kiedy celem treningu przestaje być "żeby przebiec", albo zrzucenie kilku kilogramów to okazuje się, że trening biegowy zawiera więcej elementów niż ciągłe i miarowe przebieranie nogami. Zajęło mi kilka lat, żeby to tego dojść. Kilka lat za nim narodziła się taka potrzeba, bo przez cały ten "zwykłego biegania", ciągle coś się zmieniało, ciągle był jakiś postęp, nowe trasy, nowe odkrycia o sobie samym.
W większości przypadków nowe ćwiczenia nie wymagają nowego sprzętu i nowych nakładów, ale często stają się pretekstem do tego aby wydatek na kolejny gadżet usprawiedliwić. 
Biegnąc 30km warto monitorować swoje tętno (przy innych ćwiczeniach też warto) bo jak się ruszy za ostro to się nie dobiegnie. Dziś jestem w stanie dość dobrze szacować swoje tętno bez pomiaru, ale wiedzieć to co innego niż sądzić, a umiejętność szacowania rozwinąłem przebiegając setki kilometrów z pulsometrem. Za to biegając szybkie interwały trzeba znać swoje tempo chwilowe; błąd pomiaru odległości przy pomocy telefonu z GPS'em nie ma znaczenia na długim dystansie, ale w 20-to sekundowym akcencie może osiągnąć i 100%, więc przydałby się np. footpod. Ja na razie próbuję minimalizować błąd pomiaru biegając po trasie składającej się z długich prostych odcinków. 
Krótko mówiąc na bieganie tak jak na każde inne zajęcie w wolnym czasie, można wydać dowolną ilość pieniędzy, ale po pierwsze nie idzie to tak szybko jak w innych przypadkach, a po drugie z pewnością jest to sport o jednej z najniższy "barier wejścia" bo prawie żaden ze wspomnianych wydatków nie jest konieczny. Buty tak. A co do nudy - ja po czterech latach bieganie, nie odczuwam znudzenia, ani nie przewiduję żeby miało to nastąpić w najbliższym czasie. I to nie dlatego, że jestem taki cierpliwy i wytrwały, ale dlatego, że ciągle robię i odkrywam coś nowego, a pomysłów i planów starczy mi na kolejne cztery lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz